Mam w sobie spokój, że Ona jest już w Niebie.

Wolontariatu Misyjnego Salvator (WMS), które odbywało się w Trzebini. Wówczas po raz pierwszy moje drogi życia zeszły się z Helenką Kmieć, chociaż wcześniej znałem ją z opowieści koleżanki z liceum.

W lutym 2013 roku wziąłem udział w ogólnopolskim spotkaniu Wolontariatu Misyjnego Salvator (WMS), które odbywało się w Trzebini. Wówczas po raz pierwszy moje drogi życia zeszły się z Helenką Kmieć, chociaż wcześniej znałem ją z opowieści koleżanki z liceum. Po ukończeniu pierwszej klasy wyjechała ona na stypendium do Anglii, gdzie kontynuowała naukę. Trafiła do tej samej szkoły, w której uczyła się Helenka i tam się zaprzyjaźniły. Ich znajomość była głównym tematem naszej pierwszej rozmowy. Potem kilkakrotnie mieliśmy okazję zobaczyć się na spotkaniach WMS-u, podczas których mogliśmy się lepiej poznać. Z czasem nasza znajomość zaczęła wykraczać poza Wolontariat. 

Helenka starała się mieć jak najmniej wolnego czasu. Jako stewardessa pracowała o różnych porach dnia i nocy. Zdarzało się, że gdzieś poleciała służbowo, wróciła i zamiast odpocząć szła na próbę chóru albo zobaczyć się ze znajomymi. Organizowała sobie czas zapełniając go po brzegi różnymi działaniami – starała się czerpać z życia jak najwięcej. Zawsze miała czas na modlitwę, spotkania z bliskimi jej ludźmi i ciekawe przygody, ale też na robienie czegoś dobrego i pomaganie innym. Była przy tym wszystkim bardzo skromna. Kiedyś żartobliwie nazwałem ją „aniołkiem”, na co odpowiedziała: „jeśli takie są anioły, to ja nie chcę do Nieba”. 

Pewnego dnia wybraliśmy się kilkuosobową grupą na jednodniową wycieczkę w słowackie góry, na Małą Fatrę. Przez cały dzień lał deszcz, a my niestrudzenie wspinaliśmy się pod górę. Nasza ekipa była bardzo zgrana i mimo deszczu nikomu nie przyszło do głowy narzekać. Helenka w swoim stylu ironizowała z całej sytuacji mówiąc m.in. „o, jaka fajna pogoda”. Zresztą, ona zwykle zamiast marudzić i narzekać, starała się obrócić sytuację w żart. Kiedy weszliśmy na szczyt, od razu z niego zeszliśmy i wróciliśmy do Polski. Ktoś by mógł powiedzieć, że ten wyjazd był bez sensu, ale chodziło przede wszystkim, aby wspólnie i miło spędzić czas. 

Raz poszedłem z nią zagrać w squasha. Lubiła ten sport i często go uprawiała. Dla mnie to był pierwszy raz, więc pokonała mnie bez problemu, ale było przy tym mnóstwo śmiechu. Innym razem, byliśmy w kinie na… „Minionkach”. Ogólnie bardzo lubiła bajkowe klimaty. Chętnie oglądała „Krainę lodu” i potem często śpiewała „Mam tę moc…”. 

Helenka opowiadała mi czasem śmieszne historie z pracy. Któregoś razu, kiedy przemieszczała się między siedzeniami, samolot wpadł w turbulencje. Helenka straciła równowagę i wylądowała pasażerowi na kolanach. Całe zdarzenie obróciła w żart, ale później ten pasażer puszczał jej oko za każdym, razem, kiedy przechodziła obok. 

Śpiew był jej największą pasją i chociaż robiła to perfekcyjnie, nigdy nie wiązała życia z muzyką. Kiedyś powiedziała, że jest za słaba, żeby profesjonalnie śpiewać. Wykorzystywała jednak wszystkie możliwe okazje, żeby śpiewać, np. w czasie spotkań, pielgrzymek, w zespole i chórze. Dzięki niej zacząłem się nieco bardziej zajmować muzyką. Wspomniałem jej kiedyś, że chętnie nauczyłbym się teorii muzyki. Kilka miesięcy później poprosiła, żebym przypomniał jej swój adres, ale nie wyjaśniła po co jej on. Po kilku dniach wszystko było jasne – dostałem przesyłkę z książką „Zasady muzyki”. 

Helenka z jednej strony wydawała się być osobą bardzo nieśmiałą, nieco wycofaną, może nawet o niskim poczuciu własnej wartości. Mówiła tak cicho, że często prosiłem ją, żeby powtórzyła, bo zwyczajnie nie było słychać. Z drugiej strony potrafiła nagle i z całym zdecydowaniem zrobić coś spontanicznie, np. zaczynała tak po prostu śpiewać, albo zachęcić grupę do wspólnej aktywności. 

Ostatni raz widzieliśmy się podczas Światowych Dni Młodzieży w Krakowie. Oboje byliśmy wtedy wolontariuszami. Początkowo planowaliśmy spotkać się w Brzegach, ale nie udało nam się to. Zobaczyliśmy się dopiero podczas spotkania z papieżem Franciszkiem w Tauron Arenie. Helence dzień wcześniej rozładował się telefon, więc nie było z nią kontaktu, ale udało nam się wtedy jakoś na siebie natrafić. Była szczęśliwa, choć bardzo zmęczona. Później mieliśmy tylko kontakt internetowy. Po raz ostatni, kiedy pisaliśmy sobie życzenia bożonarodzeniowe w 2016 roku. 

W dniu śmierci Helenki koleżanka napisała mi początkowo niezrozumiałego SMSa ze słowami otuchy. Miałem jej nawet odpisać, że chyba pomyliła numery. Zanim to zrobiłem odczytałem maila od naszych księży, w którym informowali o tym, że Helenka została zamordowana. Trudno było w to uwierzyć. Chodziłem wtedy przez długi czas po Warszawie i próbowałem zebrać myśli. Zastanawiałem się, o czym jeszcze nie zdążyliśmy porozmawiać, co mogliśmy jeszcze wspólnie zrobić. 

Śmierć Helenki była bolesna i choć trudno było ją przyjąć, to mimo wszystko miałem w sobie taki dziwny spokój, że ona jest już w Niebie. 

Pomyślałem wówczas, że nie chciałaby, abyśmy rozpaczali nad tym co się wydarzyło, czy reagowali z nienawiścią na mężczyznę, który ją zamordował. Wtedy też doszedłem do wniosku, że ta śmierć nie może być nadaremna, że z tej ofiary musi wypłynąć jakieś dobro. 

Kilka dni po śmierci Helenki rozmawiałam z dziewczyną, która też ją znała. Chodziły razem do szkoły. Dziewczyna ta żyła daleko od Kościoła i wiary. Była wstrząśnięta tym co spotkało Helenkę, ale był to dla niej impuls, żeby ponownie zastanowić się nad swoją wiarą. Jakiś czas temu rozmawialiśmy i powiedziała, że pierwszy raz od dawna poszła do spowiedzi. 

Po śmierci Helenki pojawiło się dużo głosów mówiących, że może zostać wyniesiona na ołtarze. Czy tak będzie, czas pokaże. Ale dało mi to impuls do innej refleksji – za jej życia w ogóle nie zastanawiałem się nad tym, że może kiedyś zostać błogosławioną czy świętą. Po jej śmierci pomyślałem sobie, że może warto czasem spojrzeć na innych ludzi jak na przyszłych świętych. W końcu do świętości wszyscy jesteśmy powołani. 

Jakub Kosiński