Gdziekolwiek się pojawiała, siała trudny do opisania pokój i radość.

Kochała ludzi. Miała chroniczny niedobór snu, bo zawsze wybierała bycie wśród ludzi. Zamiast odpoczywać, robiła miliony rzeczy. Wstąpiłyśmy do WMS w jednym czasie, na początku 2012 roku.

Kochała ludzi. Miała chroniczny niedobór snu, bo zawsze wybierała bycie wśród ludzi. Zamiast odpoczywać, robiła miliony rzeczy. Wstąpiłyśmy do WMS w jednym czasie, na początku 2012 roku. Wyjechałyśmy razem na pierwszą placówkę misyjną do Galgahévíz na Węgrzech. Od tamtej pory była moją przyjaciółką i niedoścignionym wzorem.

Pracując jako stewardessa miała dość dziwny czas pracy. Wstawała o 3
w nocy, wracała po dwóch lotach. „Hej! To Wy jeszcze w piżamach? Jak już byłam na Ukrainie!”. Normalny człowiek odsypia nieprzespaną noc. Ona uciekała w góry, biegała na próby śpiewu, spotkania WMS, robiła rękodzieło, grała w planszówki z przyjaciółmi i przede wszystkim pomagała wszystkim, którzy potrzebowali wsparcia. Helena, czy Ty w ogóle śpisz? „No jasne! Dzisiaj prawie trzy godziny spałam! … Oj Kaczuszko, wyśpię się po śmierci”.

Niesamowicie ciepła i czuła. Uwielbiała się przytulać. Pamiętam, jak jesienią rozmawiałyśmy o „pięciu językach miłości”. Gdy usłyszała o tym związanym z okazywaniem ciepła powiedziała: „O, to na pewno mój!” A ja wiem, że ona mówiła biegle we wszystkich tych językach.
Mówiła cichutko, ale gdy śpiewała… drżały ściany w kościele, zawsze miałam ciarki. Mało kto się spodziewał, że taka kruszynka potrafi wydobyć z siebie potężny głos. Doskonaliła go zresztą w szkole muzycznej studiując śpiew operowy.

Miała niesamowity talent muzyczny. Grała na gitarze, fortepianie, śpiewała cudownie. Zawsze, ale to zawsze potrafiła wykrzesać siły na wspólny śpiew, zwłaszcza w kościele. Na spotkaniach ogólnopolskich Wolontariatu siadywaliśmy wieczorem w kaplicy i śpiewaliśmy godzinami. Ludzie się zmieniali, ona cały czas grała na gitarze i śpiewała. Prawie do rana. Ewentualnie szła jeszcze grać w „Molocha” lub inne planszówki.

Zadziwiała, ona po prostu zadziwiała. Nie wiem, jak to robiła. Wszechstronnie uzdolniona. Studiowała inżynierię chemiczną na Politechnice Śląskiej (i to w języku angielskim), śpiewała tam w chórze akademickim. Mocno angażowała się w Duszpasterstwie Akademickim. Coraz pojawiały się zaproszenia na organizowane przez Nią akcje pomocowe, bale karnawałowe, imprezy niespodzianki. W niektórych brałam udział.

Przypadkowo dowiadywałam się o rzeczach, które bardzo mi imponowały. Siedziałyśmy w metrze w Budapeszcie i totalnie między wierszami wyczytałam, że Helenka uczyła się też za granicą. Skończyła prestiżowe katolickie liceum w Wielkiej Brytanii. Była naprawdę wybitnie zdolna, dlatego dostała się na stypendium.

Lubiła robić rzeczy codzienne tak, jakby były absolutnie wyjątkowe. Na placówce salwatoriańskiej na Węgrzech szykowała zmyślne kolacje, układała serwetki w kształt egzotycznych kwiatów, a z sera i wędliny robiła łódki. Po Eucharystii śpiewała „Ave Maria”. Szybko łapała węgierski, dzieciaki do Niej lgnęły.
Na początku wydała mi się troszkę cicha, bardzo delikatna, dziewczęca, bystra. Potem okazało się, że Jej cichość wynika z niesamowitej pokory, że jest odważna, dynamiczna, że ma w sobie mnóstwa życia, siły ducha i ciała, że jest niezmordowana jak trzeba służyć Bogu i ludziom. Że faktycznie jest dla mnie uosobieniem najpiękniejszych kobiecych właściwości: wrażliwa, mądra, piękna w środku i na zewnątrz, troskliwa i uważna na potrzeby innych. Mocno uduchowiona. Modliła się Brewiarzem, czytała Pismo Święte, śpiewała godzinki, często prowadziła modlitwy, adoracje, dbała o piękną obstawę Mszy świętej. Chętnie rozmawiała na tematy związane z wiarą, życiem. Pytała, miała otwarty umysł, potrafiła słuchać.

Pamiętała o bliskich, była na nich uważna. Często, gdy widziała kaczki, słała mi ich zdjęcie (mój pseudonim to „Kaczka”). Nawet gdy nie miała czasu na dłuższą rozmowę zaznaczała, że pamięta, że jest. Słała choćby serduszko lub buziaka w wiadomości.

Kreatywna, wytrwała, świetnie zorganizowana i zaradna. Potrafiła wszystko załatwić, z każdym się dogadać, łagodnością i uśmiechem chwytała za serce. Bardzo pracowita, samodzielna i ofiarna. W znacznym stopniu pokrywała koszty swoich wyjazdów misyjnych, choć mogła liczyć na jeszcze większe wsparcie Wspólnoty.

Pamiętam, gdy kiedyś uczyła się nocą na spotkaniu ogólnopolskim Wolontariatu. Brakowało Jej w kaplicy, kawiarence, wszyscy jej wyglądali. Nazajutrz miała zdawać trudne egzaminy teoretyczne dopuszczające do zawodu stewardessy. „Kurczę, czuję że nic nie umiem. Ale oddaję to Panu Bogu.” Zdała wszystko z bardzo wysokimi wynikami.

Kochała podróżować, robiła to często spontanicznie, na wariata. Pracowała jako stewardessa, więc korzystała z przywilejów tej profesji. Potrafiła wpaść do Barcelony na półtora dnia, żeby z nami pobyć. Gdziekolwiek się pojawiała, siała trudny do opisania pokój i radość.

Lubiła się wygłupiać, śmiać, była pełna życia i pomysłów. Żarty się Jej trzymały, również takie o samej sobie, przywarach katolików, misjonarzy. Pokazywało to zdrowy dystans do siebie i świata. Pamiętam, że na ogólnopolskich spotkaniach WMS nieraz robiłyśmy zabawne przedstawienia, układy taneczne, piosenki z własnym tekstem, głupkowate żarty, bawiłyśmy się przy tym jak dzieci.

Nie potrafiła usiedzieć na miejscu. Jej bliscy miewali z tym problem. Martwili się o Nią, chcieli zatrzymać anioła przy sobie, wielu pragnęło jej obecności i bliskości. Dla mnie było jasne, że ona nie jest zwykłym śmiertelnikiem, że jest powołana do rzeczy wielkich. Że stąpa tu, po ziemi, ale spogląda daleko w górę, do Ojca. To chyba dlatego zaangażowała się w pracę misyjną – bo służba Bogu była Jej całym życiem. To nie był po prostu wolontariat jakich wiele. Wolontariat misyjny to inne spojrzenie na świat, to styl życia, to misyjne podejście do wiary. Gdy wejdziesz w to naprawdę, zatapiasz się. Na sprawy doczesne patrzysz z dystansem, bo wiesz że ostatecznie liczy się to, jak blisko Boga i ludzi byłeś w tym życiu.

Dała się prowadzić Panu Bogu. Lubiła śpiewać „Bo tak jest z tymi, którzy
z Ducha narodzili się: nikt nie wie dokąd pójdą za wolą Twą”. Bywało, ze zmieniała decyzje dość raptownie. Pamiętam, ze szykowała się na jakiś krótszy wolontariat w obrębie Europy, a zaraz po wysłuchaniu opowieści o domu dla osieroconych chłopców w Lusace stwierdziła: „Wiesz, chyba pojadę do Zambii”. Wkrótce kupowała bilety na Czarny Ląd. Była bardzo dobrze przygotowana, zarówno duchowo, jak i merytorycznie. Mogła pojechać wszędzie i wszędzie byłaby skarbem. Zdecydowanie najlepsza pośród nas, wzór postępowania. Piękna osoba, wierna przyjaciółka, wspaniała wolontariuszka misyjna, po prostu święta. To niewiarygodne, że naprawdę święci ludzie żyją tak blisko nas.

Mam głębokie przekonanie, że jest już u Pana Boga, że przytula nas jak zawsze przytulała, że możemy Ją już prosić o wstawiennictwo. Dla całego Wolontariatu Misyjnego Salvator pozostanie inspiracją, światłem, wzorem. Pierwsza z nas, która ukochała ścieżkę misyjną aż do przelania krwi.
Helenko, kochamy Cię jeszcze mocniej.

Magdalena Kaczor